Kolor czerwony w świadomości towarzyszy mi od dawna. Pamiętam, jak zimą zaglądając ludziom w okna marzyłam o czerwonych ścianach w swoim przyszłym mieszkaniu. Głowiłam się, z jakimi meblami je połączę, by nie było zbyt przytłaczająco, ale nigdy nie rozważałam farby w innym kolorze. Gdy przyszło co do czego, ściany mam białe. Tak to właśnie z tymi odległymi planami jest :)
Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Jestem po uszy zakochana w naszej czerwonej kuchni, czerwonych krzesłach, czerwonym łosiu na biegunach i wszystkich innych czerwonych drobiazgach. Czerwony jest super!
![]() |
pinterest.com |
![]() |
pinterest.com |
![]() |
pinterest.com |
![]() |
pinterest.com |
![]() |
pinterest.com |
Boję się wyprowadzki z obecnego mieszkania. Boję się, że urządzanie "wymarzonego domu" mnie przerośnie. Boję się, że będę rozczarowana. A że się wyprowadzimy, to pewne. Nie będziemy całe życie wynajmować dwupokojowego mieszkania. W końcu przeniesiemy się na swoje. Może w międzyczasie wynajmiemy coś innego. W końcu trzeba będzie się przenieść. Z jednej strony, to cudowna perspektywa. Możliwość lepszego zaaranżowania przestrzeni. Szansa na uniknięcie błędów, które zostały popełnione przy wykańczaniu obecnego wnętrza. Ale jednocześnie jest to rezygnacja z czegoś. Już nigdy nie wrócę do miejsca, które teraz jest moim domem!
Jednak moje największe obawy dotyczą koloru, o którym jest ten post.
Nie chcę rezygnować z czerwonej kuchni, a zarazem mam poczucie, że powinnam spróbować czegoś nowego. Nie chcę rezygnować z czerwonych krzeseł, a zarazem nie wiem, do czego będą pasować w nowym wnętrzu. Nie wyobrażam sobie czerwieni w sypialni, łazience czy pokojach dzieci. Albo część wspólna, albo nic. Dramat!
Na szczęście jeszcze trochę tu pomieszkamy!
Może w międzyczasie zamarzy mi się jakiś inny kolor do mojego domu. Pewnie wszystko się jakoś ułoży. Teraz się głowię, a potem z moich zmartwień zostanie tyle, co z czerwonych ścian, o których marzyłam lata temu. Ale lepiej pięć razy wszystko przemyśleć, niż potem działać w pośpiechu i żałować naprędce podjętych decyzji.
Co sądzicie o moim dylemacie?
Lepiej eksperymentować czy trzymać się rozwiązania, które ujęło mnie za serce? I czy też tak rozmyślacie o dalszej przyszłości? Martwicie się czasem hipotetycznymi problemami, które prawdopodobnie nigdy nie ujrzą światła dziennego, czy tylko ja jestem takim dziwakiem?